48H SWIM – z perspektywy czasu.

9 sierpnia, 2020

W trakcie przygotowań prowadziłem bardzo długie poszukiwania podobnego wpisu, by mieć się na czym wzorować i niestety moje poszukiwania spełzły na niczym. Zamieszczam więc tutaj pełen opis 48h Swim z mojej własnej perspektywy i celowo i premedytacją nie będę tu ukrywać pewnych aspektów. Ciężko jest poszczególne elementy poukładać w całość więc nie gwarantuję że wszystko wydaje się logiczne. Chyba o to chodzi w sporcie by dzielić się swoją pasją z innymi i ukrywanie tutaj problemów na jakie napotyka się po drodze jest skromnie mówiąc niesprawiedliwe wobec osób, które poszukują prawdziwej relacji, a nie tylko wyimaginowanej opowieści

Po wyjściu na brzeg pada pytanie „Jakie masz dalsze plany?”
Uwierzcie, że choć przez 48 godzin nie miałem dużo czasu na rozmyślania to akurat to zagadnienie przeanalizowałem w każdej możliwej płaszczyźnie.  Gdy już jesteś w wodzie na porządnie zmęczonym i na żywo czujesz ile wysiłku i bólu kosztują takie projekty zaczynasz na poważnie się zastanawiać czy będziesz chciał ten stan powtórzyć za rok. 

Tym razem, stawiając pierwsze kroki na brzegu byłem już pewny swojej odpowiedzi na to pytanie. Może wydawać się to nielogiczne, ale utwierdziłem się w trakcie płynięcia w postanowieniu by w 2021 roku wrócić na Mazury i  po raz drugi zmierzyć się z Rekordem Świata w Pływaniu Długodystansowym w kat. The Longest Lake Swim. To właśnie ten rekord od prawie 3 lat jest tym co mnie inspiruje i do czego dążę. Im dłużej pływam tym większym podziwem darzę Sarę Thomas za to jak wysoko postawiła poprzeczkę płynąc 168 kilometrów. Tu nie chodzi wyłącznie o pływanie, trzeba stoczyć z sobą samym olbrzymią walkę nie patrząc na koszty i wysiłek z tym związany. Walka, którą trzeba wygrać na wielu płaszczyznach, nie wystarczy dać z siebie wszystkiego podczas samego startu, ciężka praca rozpoczyna się o wiele wcześniej.

Mój własny organizm wyraźnie pokazał mi w tym roku, gdzie są jego granice. Tak i tak w swoim odczuciu przeciągnąłem granicę bezpieczeństwa dalej niż bym tego chciał. Te dwa tygodnie niepewności czy nie nabawiłem się poważnych problemów z barkiem kosztowały mnie naprawdę wiele. Wątpię, czy gdyby doszło do potrzeby operacji barku kiedykolwiek mógłbym wrócić do wyczynowego pływania. Pytanie co zrobić, by taka sytuacja nie powtórzyła się w przyszłości. Odpowiedź jest zarazem bardzo prosta i skomplikowana. Trzeba dopracować każdy szczegół odpowiedzialny za funkcjonowanie organizmu w wodzie. Przy tak długim wysiłku jeśli znajdzie się choć jeden szczegół który nawali to pokonanie 170km w wodzie jest niemożliwe. W tym roku sam jestem sobie częściowo winien powstałych problemów. Okazało się że rotatory zewnętrzne barków były za słabe i potem posypała się całą lawina konsekwencji.

Z drugiej strony wyszedłem z tego płynięcia o wiele silniejszym. Nie wierzyłem, że człowiek może przeciągać swoje granice tak daleko, a tym bardziej, że mogę to zo zrobić ja. Zawsze uważałem się za osobę, która swoje sukcesy opiera przede wszystkim na analitycznym podejściu do każdego wyzwania i wykorzystaniu każdej możliwej informacji by maksymalizować swoje możliwości w wodzie. Nie spodziewał się, że moim atutem okaże się zdolność do tak długiej i męczącej walki z samym sobą. Bardzo pomocna tutaj się okazała pewność że w razie gdyby coś mi się stało w wodzie to najwyższej klasy profesjonaliści są gotowi do udzielenia mi pomocy. Świadomość ta pozwala w 100% skupić się na celu bez obaw o swoje życie. 

Przed ubiegłorocznym startem na Mazurach ostrzegania mnie przed zasypianiem w wodzie. Wtedy absolutnie nie miało to miejsca i sądziłem że tak samo będzie w tym roku. Myliłem się, a problemy pojawiły się bardzo szybko bo po 29 godzinach w wodzie (po 32h na Mazurach nie było nawet pierwszych symptomów). Czy był to wpływ wysokiej temperatury wody, silnego wystawienia na słońce przez cały dzień nie mam pojęcia. Istotne jest to, że organizm funkcjonował w tych aspektach o wiele gorzej. Rozmazywał mi się wzrok, miałem zaniku pamięci krótkotrwałej liczące nawet 30 sekund i kilkukrotnie zapomniałem obrócić głowy do wdechu i zamiast powietrzem zaciągnąłem się wodą co kończyło się natychmiastowymi wymiotami.

Ciągle mam problem z odpowiedzią na pytanie: „Który moment był najgorszy?” 

Niedziela ~3:00, gdy uświadomiłem sobie, że każdy kolejny ruch prawą ręką wywołuje ból, na którego intensywność nie byłem przygotowany. Powiedziałem wtedy do Pawła na kajaku: „Koniec, dalej nie płynę” otrzymałem na to stwierdzenie odpowiedź która mnie zupełnie zaskoczyła „I co z tego, że Cię boli. To tylko ból” Może to stwierdzenie jest oczywiste, ale ciężko jest je zaakceptować. Zwłaszcza mając świadomość, że od 3 do 17 jest jeszcze 14 godzin pływania. Doszło wtedy do reakcji jakiej się nie spodziewałem. Do pewnego stopnia pogodziłem się z tym że najbliższe godziny do przyjemnych należeć nie będą. Skończyła się w mojej głowie próba ucieczki od bólu i pojawiło się coś w rodzaju akceptacji tego stanu i pogodzenia się z sytuacją w jakiej jestem. To nie tak, że od tego momentu było łatwo. Od tamtej chwili wiedziałem wreszcie co muszę zrobić by dopłynąć do mety. Kolejny szok wywołała u mnie sytuacja, która miała miejsce przy pomoście w momencie w którym czekał aż ktoś poda mi colę. Uświadomiłem sobie, że wbijam sobie paznokcie z rękę tylko po to by też coś czuć w momencie gdy stoję na brzegu i chwilowo nie macham rękami. Zaskoczyło mnie to, że człowiek może zadawać sobie ból tylko dlatego że rozpaczliwie poszukuje jakiś bodźców.

Nadszedł niedzielny poranek i do rangi krytycznego problemu urosła pierdoła która do dziś nie mogę uwierzyć. Miałem coś w oku i kombinowałem jak mogłem by się tego czegoś pozbyć. W akcie desperacji poprosiłem lekarza na pomoście by z możliwie bliskiej odległości zobaczył co mam w tym oku. Po wielkiej kombinacji jak zobaczyć z bliska moje oko bez dotykania mnie udało się wreszcie zobaczyć moje oko i mu wielkiemu zaskoczeniu nic w nim nie było. O tyle dobrze że było podrażnione i przynajmniej wiedzieliśmy że to nie jest po prostu moja kolejna fobia. Problem z bólem w oku i wrażeniem że coś w nim mam powracał co 100-200 metrów przez kolejne 2 godziny. Nic nie pomagało i kończyły się już pomysły o co chodzi. Zaczęliśmy rozważać już jakieś absurdalnie głupie scenariusze. Jedna z moich teorii była taka ze podwójną mi się rzęsa i kłuje mnie w oko. Powyrywam wtedy co mogłem, na szczęście pomogło.

Dopiero gdzieś koło godziny 15 w niedzielę (czyli 2 godziny przed końcem) dotarło do mnie, że meta jest osiągalna. Zamierzony dystans już osiągnąłem więc nie ma gdzie się śpieszyć. To był moment otrzeźwienia. Wyrwałem się z otępienia i ze zdziwieniem zobaczyłem jak duża grupa ludzi gromadzi się na brzegu. To było coś niesamowitego. Daliście mi kopa na te ostatnie 2 godziny. Dziękuję Wam za to z całego serca!!

Została ostatnia godzina, ostatnie okrążenie i wreszcie ostatnie 100 metrów. Wtedy się posypałem. Gdy pokonujesz własne słabości i przekraczasz granicę, których nigdy nie podejrzewałeś, że możesz przekroczyć przeżywasz szok. Nie myślałem co będzie dalej. Nie myślałem co zrobię, gdy wyjdę. To się nie liczyło. Przez ostatnie 48 godzin byłem tylko ja i woda. Wszystko inne nawet gdy na chwilę się pojawiało, bo po sekundzie znikało.

Co tu więcej mówić. 48 godzin w wodzie. Bez przerw, bez stawania na dnie, bez wychodzenia z wody. Przepłyniętych 125 kilometrów w niesamowitym upale. Przygoda na całe życie!

Proponowane wpisy:

Tytuł

Przejdź do góry